Żyj lagom. Szwedzka sztuka życia w harmonii. – Anna Brones

Anna Brones to niezależna pisarka, pisze głównie o jedzeniu, jeździe na rowerze i kulturze. W moje ręce na przełomie roku trafiła książka pt. Żyj lagom. Szwedzka sztuka życia w harmonii. w której z miejsca się zakochałam z wielu powodów, choć głównym jest chyba moje wiejskie pochodzenie i tęsknota za prostszym i spokojniejszym życiem.

Okładkowo
„Żyj lagom. Szwedzka sztuka życia w harmonii” stanowi praktyczny przewodnik po stylu życia opartym na szwedzkiej filozofii lagom.

Sformułowanie „zrównoważony rozwój” może się odnosić się do każdego aspektu naszego życia. Kiedy żyjemy pod dyktat skrajności, wówczas łatwo przesadzić w jedną bądź drugą stronę, wyczerpać się i pozbawić źródeł energii. Zrównoważony styl życia to taki, który uwzględnia nasze zdrowie, zarówno psychiczne, jak i fizyczne. Jeździmy zbyt szybko, jemy za dużo, pracujemy zbyt ciężko, jesteśmy zanadto zestresowani. Musimy zwolnić, dogonić samych siebie. Musimy odnaleźć równowagę pomiędzy wszystkimi aspektami życia: zdrowiem, pracą, rodziną, gospodarnością, środowiskiem (…)

Lagom – to inaczej umiar, harmonia, równowaga… kto za tym podskórnie, podświadomie nie tęskni , niech pierwszy rzuci kamieniem 🙂
Odkąd sięgnę pamięcią to Szwedzi zawsze wiedzieli co dobre, kraj ten jawił się jako oaza dobrobytu, do której to nie jeden chciał dotrzeć, czasami nawet na materacu przez Bałtyk.
Tam wszystko wydaje się być bardziej poukładane (w szeroko pojętym znaczeniu i na wielu polach) niż  w wielu innych miejscach.

Jak wspomniałam książka urzekła mnie już samym wydaniem: niewielki format w twardych okładkach z pięknymi zdjęciami w środku, graficznie cudnie.

Znajdziemy tu sporo ciekawostek oraz praktycznych porad, które sama intuicyjnie wdrażałam od lat, ciekawe przepisy (naleśniki muminków – to moje określenie szwedzkich naleśników).

No i ta tęsknota za tym co proste, zawsze może być ciut łatwiejsza jeśli się sięgnie po Żyj  lagom i choć część z zwartych w niej rzeczy po prostu wdroży w codzienność.  Warto sięgnąć w głąb siebie aby powrócić do prostoty, odzyskać równowagę, poczuć silniejszy związek z naturą, po prostu…

Po książkę sięgnę na pewno jeszcze nie raz.

 Wyd. Edipresse

Saga. Czyli filiżanka, której nie ma. – Cezary Harasimowicz

Cezary Harasimowicz to znany polski scenarzysta, aktor, dramaturg i pisarz. Jest jednym z najlepszych polskich scenarzystów, którego twórczość skupia się na najgorętszych tematach i problemach nękających współczesny świat. Jego film „300 mil do nieba” – został uhonorowany w 1989 roku Nagrodą Europejskiej Akademii Filmowej. Dzięki nagrodzie w konkursie Hartley-Merrill Harasimowicz brał udział w warsztatach Roberta Redforda w Sundance Institute, gdzie jego skrypt uznano za najlepszy i podkreślano wybitne walory humanistyczne tekstu. Saga. Czyli filiżanka, której niema. jest książka o jego rodzinie.

okladkowo
To coś, co każdy z nas chciałby wreszcie zrobić. Usiąść i spisać rodzinną historię. Cezary Harasimowicz wybrał się w taką podróż. Zebrał wspomnienia przodków, obejrzał stare fotografie i wydobył na kartach książki zapomnianą rzeczywistość.

„Saga czyli filiżanka, której nie ma” to niezwykły portret rodziny i niejednokrotnie zabawna opowieść, w której obraz dawnej wielonarodowej Polski ukazuje się przed oczami czytelnika i na moment odżywa. Harasimowicz zagląda do pamiętników dziadka i zapisków matki. Czerpie z rodzinnych anegdot, poznaje gorące romanse, a dzięki wycinkom z ówczesnej prasy przywołuje świat, w którym równolegle toczy się wielka historia i życie zwykłych ludzi.

Książka jest opowieścią o rodzinie, życiu, walce, polskości, tradycji, rodzinie… o senesie tego wszystkiego co w nas i w okół nas. Książka wzruszająca i pięknie napisana. Zanurzamy się we wspomnienia, które snuje autor i oddajemy się im bez reszty.  Pojawia się wiele życiowych refleksji, takich słodko-gorzkich, a momentami też bardzo bolesnych.

Saga… to swoista podróż w czasie, która pomaga ocalić od zapomnienia na samych… A historie tu spisane sprawiają, ze zaczynamy się zastawiać nad losami własnych rodzin. Ja przypomniałam sobie losy moich pradziadków ze strony taty (prababcia z okolic Pińska), pradziadek z Podlasia.

 

 Wyd. W.A.B.

Marzena M – Agnieszka Jeż, Paulina Płatkowska

Agnieszka Jeż  jest absolwentką filologii polskiej i bałtyckiej na Uniwersytecie Warszawskim, od lat w branży wydawniczej. Prywatnie mama Kaliny, Jeremiego i Jagody, żona Andrzeja. Natomiast PaulIna Płatkowska ukończyła Teorię Literatury, Teatru i Filmu na Uniwersytecie Łódzkim; pracuje w branży. Prywatnie mama Zosi i Tereski, partnerka Waldka.
Marzena M – to wspólny (nie pierwszy zresztą) tytuł obu Pań.

okladkowo
Gdyby tę historię opowiedzieć na smutno, wyszedłby dramat – a może nawet sypnęłyby się trupy? Konkretnie jeden trup.
Na szczęście JEST HUMOR. Włóżmy więc RÓŻOWE OKULARY i spójrzmy przez nie na historię Marzeny M.

Marzena jest zadbaną, zaradną czterdziestką plus. Wiedzie uporządkowane życie, ma męża, córkę, ciepły kontakt z matką, pracę i przyjaciółki. Owszem, są drobne niepowodzenia – ot, całkowity brak seksu, mąż nierób czy pewne niedomagania finansowe – lecz przecież nie można mieć wszystkiego…

Pewnego dnia, z pozoru takiego jak wszystkie, Marzena dokonuje pierwszego odkrycia – za którym, prawem serii, podąża cała sfora następnych.
A to w jej małżeńskim łożu ni stąd ni zowąd znajdują się koronkowe stringi, a to mąż wraca z artystycznych przedsięwzięć z uszminkowanym pośladkiem, a to ona sama odkrywa takie oblicza seksualności, jakich nigdy dotąd nie zaznała, a to wreszcie stawia sobie arcyważne pytanie: czy ja lubię swoje życie? Czy już niczego więcej od niego nie chcę?

Rzecz napisana jak zawsze przez te panie z humorem i lekkością. Jest dobrą lekturą na odpoczynek po stresującym dniu, z lampką wina lub czymś innym… Daje słuszną porcję relaksu a przy tym bawi.

Autorki podkreślają tu mocno, że życie  nie jest bajką ale wszystko (zwłaszcza to co najlepsze jeśli dotąd nas nie spotkało) może zdarzyć – zwłaszcza po czterdziestce!

Ponownie chętnie sięgnęłam po książkę tego tandemu i na pewno nie był to ostatni raz. Taki łyk optymizmu (może i naiwnego momentami) naprawdę jest potrzebny każdemu od czasu do czasu.

 

 Wyd. Edipresse

Kawa rozpuszczalna (tekst Konesso)

Kawa rozpuszczalna
W dzisiejszych czasach istnieje wiele sposobów na przygotowanie kawy. Nie ważne jest to, w jaki sposób ją pijemy, liczy się to, że sprawia nam to dużą przyjemność. Są jednak formy, w których kawa nie do końca zachowuje swoje właściwości i nie zawsze jest sobą. Jednym z tych przykładów jest kawa rozpuszczalna.
Zacznijmy od tego, że jest to rodzaj kawy, który często wywołuje odrazę wśród koneserów i kawowych specjalistów. Bardzo ciężko znaleźć w niej jakiekolwiek zalety smakowe, a przygotowanie jej również nie sprawia nam przyjemności.
Zaczęto ją produkować w  XX wieku, a rozsławili ją szczególnie amerykańscy żołnierze, którym jej zaparzenie nie zajmowało dużo czasu. Już w latach 70 osiągnęła ogromną popularność w Stanach Zjednoczonych, gdzie stanowiła aż 30% całej produkcji kawy. Dzisiaj kawa rozpuszczalna w niektórych krajach osiąga nawet poziom 50% ogólnego spożycia kawy. Jest to spowodowane nieustannym wyścigiem z czasem, gdzie nawet sposób parzenia kawy musi być łatwy i szybki. Przez to ludzie często nie przywiązują szczególnej uwagi na jej jakość.
Istnieją dwa sposoby produkcji kawy rozpuszczalnej. Pierwszy polega na liofilizacji, czyli na zamrożeniu ekstraktu z wody i kawy, a następnie pozbyciu się lodu bez jego przejścia w stan ciekły. Powstała w ten sposób bryła jest kruszona na kawałki, które są nazywane kawą rozpuszczalną.
Druga metoda polega na zaparzeniu kawy w temperaturze od 60 do 180 stopni pod zwiększonym ciśnieniem. Taki ekstrakt oczyszcza się, zagęszcza, a następnie suszy gorącym powietrzem. Cały ten proces jest bardzo szybki, bo trwa zaledwie 30 sekund.
Kawa rozpuszczalna to odwodniony ekstrakt z parzonej kawy, dlatego jej właściwości są inne niż kawy świeżo zmielonej i zaparzonej. Plusem jest to, że zawiera mniej cholesterolu niż kawa przygotowana w ekspresie ciśnieniowym. Zawiera za to dużo mniej kofeiny i zdecydowanie bardziej obniża naszą przyswajalność żelaza. Kawa rozpuszczalna posiada dużą ilość trującego akrylamidu oraz sporo dodatków smakowych, które często są bardziej wyczuwalne niż sama kawa.
Stosowanie wielu dodatków i ulepszaczy powoduje, że producenci sami wpływają na smak kawy rozpuszczalnej. Nie muszą zatem używać do jej wytwarzania wysokiej jakości kawy. Kawa rozpuszczalna jest uwielbiana przez ludzi, którzy ponad smak cenią sobie ogromną wygodę i łatwość przygotowania. Jednak ktoś, kto miał już okazję spróbować wysokiej jakości kawy, raczej stroni od rozpuszczalnych kryształków.

Znalezione obrazy dla zapytania caffe

„Felicja zaginęła” i „Gdy morze cichnie” – Jørn Lier Horst

Jørn Lier Horst (norweski pisarz i dramaturg) mój ulubiony norweski „kryminalista”. Zanim zajął się pisaniem pracował jako szef wydziału śledczego Okręgu Policji Vestfold. Studiował kryminologię, filozofię i psychologię. Pisze także powieści kryminalne dla młodszych czytelników. Zadebiutował w 2004. Stworzył niezwykle popularny cykl powieści kryminalnych o policjancie Williamie Wistingu. Poniżej przedstawiam wam dwie kolejne w moim zbiorze: Felicja zaginęła oraz Gdy morze cichnie.

Gdy morze cichnie
okładkowo
Mgliste, bezludne Stavern, poza sezonem. Nieprzytomny mężczyzna zostaje odnaleziony na schodach miejskiej apteki. Jest postrzelony w brzuch i najwyraźniej ktoś chciał, aby został zauważony. Wkrótce policja znajduje w pobliżu zwęglone kości na pogorzelisku. Kiedy dodatkowo fale wyrzucają na brzeg zwłoki, William Wisting rozumie, że tym razem będzie miał do czynienia z całkiem odmienną sprawą kryminalną. W takich zimnych i budzących dreszcz emocji okolicznościach, norweski mistrz kryminału rozpoczyna swoją inteligentną, mroczną i niezwykle pasjonującą powieść policyjną.

Wydawałoby się jak to czytać cykl kryminalny nie po kolei, a jednak da się i cały czas jest równie ciekawie.
I coraz atrakcyjniej z tomu na tom. Autor umie „zatańczyć” intelektualnie z czytelnikiem to fakt. Jego kryminalne zagadki są spójne i logiczne, no i mega wciągające. A te zakończenia…
Do tego prywatne sprawy Wistinga plączą się lub rozplątują (zależy jak na to spojrzeć) co nadaje mu jako bohaterowi bardzo ludzkiego wymiaru a nie tylko tego „mundurowego”.

Wyd. Smak Słowa

Felicja zaginęła
okładkowo
Gdy komisarz William Wisting otwiera nową sprawę o zaginięcie, w tym samym czasie podczas prac budowlanych zostaje znalezione ciało kobiety. Dochodzenie odkrywa sieć kłamstw i brzemiennych w skutkach wydarzeń, i pomimo że sprawa jest stara, jej dramatyczne następstwa wciąż są odczuwalne.

Wisting walczy z czasem i ze zbliżającym się przedawnieniem sprawy, ale przede wszystkim z ukrytym mordercą, który myślał, że uda mu się uniknąć kary…

Horst po raz kolejny pokazał, że jest mistrzem w budowaniu napięcia… i w mieszaniu tropów. Mimo, że bardzo realistyczne opisy (niektóre oczywiście) są dla mnie zbyt mocne, to lekturę i tej części uważam za udaną i wartą popełnienia. A zakończenie zaskoczyło mnie w tym tomie chyba najmocniej.

Wyd. Smak Słowa

Replika – Lauren Oliver

Lauren Oliver (ur.1982 r.) – amerykańska pisarka, autorka książek młodzieżowych, łączących w sobie elementy fikcji i thrillera.

Ukończyła filozofię i literaturę na uniwersytecie w Chicago, potem przeprowadziła się do Nowego Jorku. Autorka m.in.: 7 razy tak czy trylogii Delirium. Niektóre źródła podają, że jest uzależniona od kawy, dlatego też nie mogło jej zabraknąć na książka cafe 🙂

Okładkowo:
Gemma ma kompleksy. Od zawsze była chorowita i dużo czasu spędzała w szpitalach – nosi po nich pamiątkę w postaci blizny w okolicy serca. W szkole koleżanki jej dokuczają, chłopaki z klasy nie interesują się nią i nie ma przyjaciół. Rodzice chcąc wynagrodzić córce trudne dzieciństwo, trzymają ją pod kloszem, ale to nie wpływa dobrze na Gemmę. Gdy pojawia się okazja wyjazdu na wycieczkę na Florydę, dziewczyna postanawia wyrwać się ze swojej miejscowości i na chwilę zapomnieć o swoich troskach. Niestety, w ostatniej chwili rodzice zakazują jej wyjazdu. Gemma podsłuchuje ich rozmowę i dowiaduje się, że ma to związek z tajemniczą kliniką w Heaven, znajdującą się na wyspie niedaleko miejsca, gdzie miała jechać. Postanawia więc uciec z domu i sprawdzić, co tak naprawdę tam się stało. Jakie tajemnice odkryje? I co łączy ją z Lirą, dziewczyną, którą spotka na swojej drodze?

Dwie dziewczyny, dwie historie, jedna zapierająca dech w piersiach powieść. Poznaj losy Gemmy i Liry w niezwykłej formie. W każdym momencie możesz odwrócić książkę i spojrzeć na wydarzenia oczami drugiej bohaterki.

O historii Gemmy i Liry z całą pewnością można powiedzieć, że jest wciągająca i pouczająca. Pouczająca nie tylko w samym swoim przekazie, ale też w fakcie przedstawienia tej samej historii z dwóch punktów widzenia, które, co zaskakujące, momentami są zaskakująco różne.

Możliwość spojrzenia oczyma innego bohatera na to samo wydarzenie uświadamia czytelnikowi, że stwierdzenie „punkt widzenia zależy od punktu siedzenia” to za mało – nasze subiektywne postrzeganie rzeczywistości jest jedynie częścią prawdy. Autorka powieści zręcznie prowadzi czytelnika, odkrywając przed nim kolejne karty układanki, a także bardzo wyraźnie odgradzając obie narracje. Każda z bohaterek ma własną historię, własny język, sposób mówienia, bycia, ma swoją osobowość i swoją prawdę. Przyznaję, że byłam mocno zaskoczona, gdy po przeczytaniu jednej „strony”, przekręciłam książkę i nie znalazłam „tych samych wydarzeń”. Ta sama bowiem historia, ale widziana z innej perspektywy okazywała się zupełnie różna, dopowiadała lub wyjaśniała to, co zostało powiedziane „po drugiej stronie”. Repliki nie można przeczytać jedynie połowicznie i stwierdzić, że skoro już się zna zakończenie historii, to można sobie odpuścić „drugą stronę” – po przekręceniu książki otrzymujemy bowiem zupełnie nową przygodę. Można śmiało powiedzieć, że Lauren Oliver wykreowała warte uwagi „2 w 1”.

Przed rozpoczęciem lektury pozostaje już tylko pytanie – od której historii zacząć. Gdyby podjęcie decyzji okazało się zbyt trudne, zawsze można rzucić monetą J.

 Wyd. Moondrive

Na księżycu i z szabelką, czyli „Artemis” – Andy Weir oraz „Ryngraf” – Piotr Śliwiński

Między bigosem a uszkami jeszcze (podwójna) recenzja – propozycja mikołajowa.

Piotr Śliwiński debiutował powieścią Dziki Kąt
Mieszka w Krakowie z żoną i dwiema córkami. Jego ulubionym programem tv wielkie akwarium z południowoamerykańskimi rybami, a zajęciem – pieczenie, choć chyba po pisaniu, które wyszło mu w Ryngrafie znakomicie.

okładkowo
Rok 1794. Ostatnie miesiące istnienia I Rzeczypospolitej. Uście Solne — senne miasteczko w zaborze austriackim u ujścia Raby do Wisły. Do Stanisława Krzysztofczyka, kowala i byłego podoficera piechoty koronnej, przybywa jego dawny przyjaciel, oficer artylerii, dziś sprzysiężony emisariusz Julian Zakrzeński i próbuje nakłonić go do uczestnictwa w przygotowywanej insurekcji. Krzysztofczyk początkowo odmawia, jednak późniejsze zdarzenia zmuszą go nieoczekiwanie do dokończenia misji przyjaciela i tym samym do udziału w powstaniu.

Ryngraf to epopeja powstańcza, w której pojawiają się piękna i tragiczna miłość, ciemna intryga i zamach na Kościuszkę, a obok postaci fikcyjnych występuje cała plejada historycznych, z królem Stanisławem Augustem, księciem Józefem, księdzem Kołłątajem, pułkownikiem Kilińskim czy feldmarszałkiem Suworowem.

Piękne, po prostu piękne, już gdy zobaczyłam okładkę wiedziałam, ze to będzie WIELKA książka. I tak się stało. Tu fikcja miesza się z historią, bohaterstwo z tchórzostwem. Miłość z wojną. Całość wspaniale napisana, czyta się niczym film (wrażenie gotowych filmowych ujęć niesamowite.

Ryngraf to nie tylko powieść historyczna, to rzecz o nas samych, naszych przodkach, o bohaterach, których kości już dawno przemieniły się w proch. Ale i o namiętnościach, które od zawsze rządzą ludźmi, bo nic nie wzbudza większych emocji niż miłość i władza i nic częściej niż one nie doprowadza do konfliktów. Napisana pięknym malowniczym językiem sprawia, że nasz świat na te kilkaset stron zupełnie przestaje istnieć.

Wymarzony prezent (nie tylko pod choinkę) dla każdego miłośnika dobrej prozy historycznej.

Okładka książki Ryngraf Wyd. Muza

 

Wszyscy wiemy, że po Marsjaninie Andy Weira świat już nie jest taki sam. Facet zrobił niezłe zamieszanie w literackim kosmosie. A po dwóch latach oczekiwania, mamy jego kolejną powieść pt. Artemis.

okładkowo
Dwudziestokilkuletnia Jazz marzy o życiu pełnym przygód i dostatków, ale musi pogodzić się z rzeczywistością małego prowincjonalnego miasteczka. Nawet bardzo prowincjonalnego, bo na Księżycu. Dobrze żyje się tam właściwie tylko turystom i ekscentrycznym miliarderom, a tak się składa, że Jazz nie należy do żadnej z tych kategorii. Ma nudną, nisko płatną pracę i sporo długów do spłacenia, nic więc dziwnego, że dorabia drobnym przemytem. Nic dziwnego, że kiedy pojawia się okazja zarobienia naprawdę wielkich pieniędzy, nie waha się ani chwili. Tym, że misterny plan oznacza konieczność wejścia na ścieżkę przestępstwa, nie przejmuje się ani przez chwilę. Prawdziwe problemy pojawiają się wtedy, kiedy okazuje się, że plan ma drugie i trzecie dno oraz że Jazz dała się wplątać w gigantyczną aferę o potencjalnie katastrofalnych konsekwencjach.

Staram się nie porównywać do poprzedniej książki tego autora, bo i po co , to już zupełnie inna bajka i dziejąca się dużo bliżej (w końcu księżyc jest bliżej ziemi niż Mars).
Główna bohaterka budzi sympatię w równym stopniu co irytuje, ale przy tym zaradnosci zyciowej nie sposób jej odmówić. Przy tym jest zuepłenie „normalna” współczesna i stroni od trwałych związków, marząc jednocześnie po cichu o czymś zupełnie odwrotnym, choć sama sie do tego nie przyznaje. ów brak pokory, zadziorność i jasno wytyczony cel, sprawiają, że czujemy dla tej drobnej osóbki swego rodzaju szacunek i mocno jej poczynaniom kibicujemy.
Powieść napisana weirowym językiem, znów kosmos techniki, technologii i czego tam jeszcze chcecie, ale tak fajnie opisany, ze nawet ja wszystko rozumiem. I przypomina mi się od razu jak to tato miał spawarkę z takim błękitnym ognikiem 🙂
Całość mi się podobała, choć ciut mniej niż jego poprzednia książka, ale w końcu miałam nie porównywać…

 

Wyd. Akurat

Murder Park. Park morderców – Jonas Winner

Jonas Winner to niemiecki pisarz i dziennikarz, autor kryminałów i scenarzysta.
Dorastał w Berlinie i Rzymie. Po półrocznym pobycie w Stanach Zjednoczonych rozpoczął w Berlinie studia filozoficzne. Pracował w telewizji, między innymi jako reporter i redaktor działu kultury w ZDF. W 1996 roku otrzymał tytuł doktora filozofii na podstawie pracy na temat teorii gier. Jakiś czas temu powrócił do telewizji, gdzie zajął się pisaniem scenariuszy do thrillerów i kryminałów.  Obecnie mieszka w Berlinie.

okładkowo
Zodiac Island − samotna wyspa u wybrzeży USA, smagana wiatrem i falami wzburzonego morza. A na niej park rozrywki: dwanaście tematycznych sektorów poświęconych znakom zodiaku. Cukrowa wata, rozbawione rodziny, diabelski młyn, kolejka górska, strzelnice. I maniakalny morderca, który szczególnie upodobał sobie młode kobiety.

Mija dwadzieścia lat. Park, zamknięty po serii brutalnych morderstw, ma zostać ponownie otwarty. Wesołe miasteczko ze znakami zodiaku zmienia się w upiorny skansen słynnych zabójców i zbrodni, które wstrząsnęły światem. Manager parku zaprasza na długi weekend starannie wyselekcjonowaną grupę: ludzi mediów i tych, którzy pamiętają to miejsce sprzed dwóch dekad. Dwunastka wybrańców przybywa na wyspę, na której straszą jeszcze zardzewiałe karuzele. Ostatni prom odpływa. Nadciąga sztorm. Urywa się łączność. Zaczynają się dziać dziwne rzeczy. A do tego te upiorne pogłoski, że prawdziwy morderca nie został skazany, że wciąż jest na wolności…

Murder Park… jest całkiem zgrabnie napisanym thrillerem, dla wszystkich, którzy lubią się bać i mają mocne nerwy, do tego lubią sekrety i zagadki. Powieść jest smacznym kąskiem dla miłośników odniesień i nawiązań do innych tekstów kulturowych.  Tekst w ogóle czyta się płynnie, odnosząc wrażenie – dosłownie – relacji naocznych świadków z miejsca wydarzeń, czyli piekielnego parku rozrywki.

Cała historia została pomysłowo skonstruowana, bohaterowie dopracowani w szczegółach, a temat przemyślany.

Książka jest dobrą rozrywką na (przejedzone) świąteczne wieczory.

 

 Wyd. Initium

Siedem dni razem – Francesca Hornak

Francesca Hornak jest dziennikarką i pisarką, jej pierwsza książka na naszym rynku wydawniczym nosi tytuł Siedem dni razem i jest o świętach właśnie, czyli jak najbardziej na czasie.

okładkowo
Dowcipna, pełna celnych obserwacji powieść o tym, co czeka rodzinę, gdy podczas świąt zmuszona jest odbyć tygodniową kwarantannę…

Rodzina Birchów wyjeżdża na święta Bożego Narodzenia do podupadającej wiejskiej posiadłości. Będą odcięci od świata przez siedem dni. A że w Weyfield nawet wi-fi pozostawia sporo do życzenia, są więc skazani na własne towarzystwo. Winny temu jest wirus haag i Olivia, która leczyła w Afryce ofiary epidemii i musi odbyć tygodniową kwarantannę – tym razem wspólnie z rodziną. Emma i Andrew cieszą się, że święta spędzą wreszcie z dwiema córkami, bo Olivia, starsza z nich, rzadko gości w domu.
Młodsza córka, Phoebe, zajmuje się wyłącznie sobą i swoim ślubem, który planuje dopiero za rok. Andrew zamyka się w gabinecie, gdzie pisze złośliwe recenzje restauracji i wspomina dni dawnej chwały, gdy pracował jako korespondent wojenny. Emma ukrywa tajemnicę, która wywróci życie rodziny do góry nogami.

W narzuconej, nie zawsze wygodnej bliskości nic nie może pozostać długo w ukryciu. Gdy na światło dzienne wychodzą kolejne sekrety i zadawnione urazy, największym wstrząsem okaże się niespodziewany gość, który nagle stanie na progu.

Oj, tak, oj tak nie ma to jak Święta w rodzinnej atmosferze i z rodziną w komplecie. Dla jednych błogosławieństwo, dla innych przekleństwo to pewne. Najważniejsze aby nie dać się zwariować, choć zbyt poważnie do wszystkiego też podchodzić nie można. I ta książka jest doskonałym tego przykładem, ponieważ nic tak nas nie obnaża jak wspólnie spędzony czas, zwłaszcza ten wbrew naszej woli…
Książka to wnikliwe studium rodziny z jej blaskami i cieniami, z odnajdywaniem ciepła i bliskości. Przybliża nam problem „ponownej nauki rozmowy”, zwłaszcza teraz gdy przez nowe technologie i pędzący do przodu świat tak bardzo potrafimy się od siebie oddalić.
To taki śmiech przez łzy, gdy próbujemy w jeden (w tym wypadku siedem dni) naprawić, zbudować coś na co pracuje się cały rok, całe lata, całe życie…

Powieść cudownie do refleksji świątecznych i powinna znaleźć się pod choinką z napisem „Dla całej rodziny” 🙂

 

HarperCollins